Melissa
Darwood
GORDIAN
Tom
II
KARA
Wściekły wrzask ojca roznosi się
echem po klatce schodowej.
Słyszę wołanie. Kobiecy głos. Nie
wiem, czy to nadal sen czy rzeczywistość.
–
Tutaj! Pomocy!
Chcę się ruszyć, lecz ciało mam
ociężałe jak głaz. Jest mi diabelnie gorąco, mam sucho w ustach, jestem
cholernie spragniony. Język jest zdrętwiały niczym kołek.
– Gordian, obudź się… – Słyszę
zachrypnięty głos Kiry zagłuszany przez odgłos przypominający wycie silnika.
Uchylam powieki, razi mnie słońce,
nic nie widzę.
– Przypłynęła łódź… – Ekscytacja w
jej głosie sprawia, że moje ciało nieco się ożywia. Nachyla się nade mną,
rzucając cień na moją twarz. – Dasz radę wstać? – Przesuwa dłonią po moim
ramieniu.
Łeb mnie napierdala, nie mam
ochoty ruszać się z miejsca. Lecz jakaś część mnie każe mi się wziąć w garść.
– Gordian, słyszysz mnie? – Kira
ujmuje moją twarz w dłonie i zagląda mi w oczy. W jej spojrzeniu jest coś, co
sprawia, że serce szybciej pompuje mi krew.
– Daj mi kilka sekund – mówię
zachrypniętym głosem, po czym wstaję powoli, kuląc się jak jakiś jebany
inwalida.
Kurwa,
już drugi raz wychodzę na mięczaka przy Kirze. Usiłuję utrzymać równowagę, choć
kręci mi się w głowie. Kira łapie mnie w pasie, żebym nie upadł. Staram się nie
wspierać na jej ramieniu. Koniec z tym, choćby świat się walił, już więcej nie
zrobię z siebie przed nią fujary.
– Zostaw. Sam dam radę – cedzę
przez zęby, zataczając się po piachu jak pijak. Muszę jakoś stłumić mdłości i
ten piekielny ból głowy. Widzę przed sobą jacht motorowy z brytyjską flagą,
który dryfuje przy brzegu. Dziewczyna mniej więcej w moim wieku, w
przeciwsłonecznych okularach i bikini, patrzy w naszą stronę. W tym samym
czasie idzie do nas jakiś fagas w średnim wieku z obwisłymi cycami, oponą
tłuszczową w pasie, w czapce z daszkiem, polówce i szortach w palemki.
Jakim pieprzonym cudem udało im się w ogóle dobić do brzegu? –
pytam sam siebie i dopiero teraz się orientuję, że w ogóle nie ma wiatru. Morze
jest spokojne, gładkie jak tafla lodu.
– Co się stało z waszą łodzią? –
pyta koleś po angielsku z brytyjskim akcentem i podchodzi do mnie, rozglądając
się wokół.
– Wpierdolona przez mureny –
odpowiadam.
– Co?
– Takie ryby, Einsteinie. –
Zataczam się mimowolnie.
– Gordian – upomina mnie Kira i
łapie w pasie.
– Mówiłem, że dam sobie radę. –
Odpycham ją, po czym zmierzam wężykiem w stronę łodzi.
– Przepraszam, mój brat źle się
czuje. Mieliśmy wypadek… – tłumaczy facetowi, lecz ja nie słucham jej dalszego
wywodu, bo w głowie dudni mi tylko jedno słowo.
– Brat? – przerywam jej w połowie
zdania. – Brat?
Kira mruga do mnie.
– Dlaczego do mnie mrugasz? –
Czuję, że zaczynam się gotować. Nie dosyć, że rozpierdoliłem łódź, za którą
będę musiał wybulić milion monet, i czuję się, jakbym kręcił się bez ustanku na
diabelskim młynie, to Kira jeszcze wyjeżdża z braterskim tekstem.
– Jezu, Gordian. Daj mi mówić… –
Chwyta mnie za ramię, ściska biceps, jakby chciała mnie uciszyć, po czym
uśmiecha się do fagasa. – Jesteśmy przybranym rodzeństwem. Wybraliśmy się na
wycieczkę i nasza łódź motorowa się wywróciła. Zabrał ją odpływ. Spędziliśmy na
plaży wczorajszy dzień i całą noc. Moglibyśmy zabrać się z wami do najbliższej
przystani?
Koleś otwiera szeroko oczy, jakby
odnalazł Toma Hanksa z Wilsonem z CastAway.
– I nic nie piliście i nie
jedliście od wczoraj?
– Tobie też dobrze zrobiłaby taka
głodówka – zauważam, a Kira niemal miażdży mi ramię w żelaznym uścisku.
– Przepraszam na moment… – Rzuca
Brytyjczykowi zdawkowy uśmiech i ciągnie mnie pod skałę wyrastającą z płycizny.
Idę za nią, a świat wiruje. Chce
mi się śmiać z całej tej sytuacji. Miałem zrobić wrażenie na Kirze, a zrobiła
się wielka kupa.
– Co ty odwalasz? – Puszcza moje
ramię. W jej oczach dostrzegam gniew. Dopiero teraz zauważam, że ma podkrążone
powieki, a na jej twarzy widać zmęczenie. – Jeśli chcesz tu zostać sam, to
śmiało, ubliżaj dalej facetowi, który może ocalić nam tyłki – mówi do mnie
głośno i ze złością.
Zerkam na fagasa, który
najwyraźniej przedstawia cały obraz swojej pannie, bo ta z niedowierzaniem
kręci głową, jakbyśmy przetrwali miesięczny pobyt na bezludnej wyspie.
– Przez swoją próżność i pewność
siebie omal nas nie zabiłeś – ciągnie Kira. – Najpewniej masz wstrząśnienie
mózgu, bo chodzisz jak pijany i zachowujesz się jak totalny cham. Oboje
jesteśmy odwodnieni, więc jeśli on nas stąd nie zabierze, nie wiem, ile jeszcze
tu wytrzymamy.
Patrzę na nią i dociera do mnie
sens jej słów. Przesuwam dłonią po włosach. Kurwa, ona ma rację. Przypominam
sobie klatka po klatce wczorajsze zdarzenie i coś mi nie pasuje. To, w jaki
sposób łódź stanęła dęba, było totalnym przeciwieństwem jakichkolwiek praw
fizyki. Nie mam jednak siły na dochodzenie teraz, czy to była wina podmuchu
wiatru czy zbyt dużej fali.
– Mieliśmy pecha – stwierdzam.
– Pecha? – Kira marszczy czoło. –
Widziałeś, jaki był wiatr, więc dlaczego z takim uporem brnąłeś łodzią do
brzegu? Dlaczego nie odpuściłeś?
Zaciskam szczęki.
– Bo ja nigdy nie odpuszczam,
zwłaszcza gdy czegoś pragnę – mówię i przybliżam się do niej. Mam zawroty
głowy, lecz staram się je ignorować. – Dlaczego nazwałaś mnie bratem?
Unosi brew.
– Bo chciałam wzbudzić w facecie
litość. Rodzeństwo rozbitków brzmi zdecydowanie lepiej niż rozbici kochankowie.
– Nie jesteśmy kochankami.
Jeszcze nie.
Kira wywraca oczami.
– Ale on tego nie wie, więc
wolałam powiedzieć mu, że jesteś moim bratem. – Patrzy na mnie, po czym
przesuwa dłonią po moich włosach. – Jesteś zmęczony, nie zachowujesz się
normalnie i jeszcze ta twoja głowa. Skończmy już z tym i wracajmy do twojej
babci.
– Co z moją głową?
– Z tyłu masz ranę, musiałeś się
mocno uderzyć, kiedy łódź się wywracała.
Unoszę dłoń, dotykam potylicy i
czuję rozcięcie. Skóra szczypie mnie jak cholera. Przypominam sobie, że
faktycznie srogo zajebałem, lecz nie pamiętam, co było potem. Mogę się tylko
domyślać, że wpadłem do wody.
– Jak znalazłem się na brzegu?
– Wyciągnęłam cię i reanimowałam.
– Co?
– Po tym, jak łódź się wywróciła,
szukałam cię na powierzchni. Nurkowałam, jednak nigdzie nie mogłam cię
dostrzec. Aż w końcu ujrzałam światło. Zanurzyłam się głębiej i wtedy
zobaczyłam, jak bezwładnie idziesz na dno, podczas gdy ten krzyż… – bierze do
ręki drewniany wisiorek, który wciąż mam na szyi – jarzył się bladoniebieskim
światłem, jakby wskazywał mi drogę do ciebie. – Spogląda na mnie pytającym
wzrokiem. – Nie wiedziałam, że jest fluorescencyjny.
– Obstawiam bioluminescencję,
pewnie obsiadły go jakieś glony – odpowiadam machinalnie, zrywam rzemień i
wkładam wisiorek do kieszeni. Moje myśli zaprząta teraz coś innego niż jakiś
pieprzony krzyż. Dociera do mnie, że Kira uratowała mi życie. Gdyby nie ona,
byłbym trupem. I to przez własną głupotę.
Komentarze
Prześlij komentarz