Kończąc
ostatni rozdział mojej książki, czuję wreszcie spokój. Zrzuciłam z barków
ogromny ciężar i spłaciłam dług wobec wielu anonimowych bohaterów, którzy
spoczywają w nieoznaczonych grobach. Gnębi mnie myśl, że może oprócz mnie nie
został nikt, kto mógłby opowiedzieć ich historię.
Wiodąc
nowe, szczęśliwe życie, zapisałam ostatnie zdanie przeszłości. Spisałam swoje
losy, ze łzami i z miłością, w nadziei, że moje dzieci, które śpią bezpiecznie
w kołyskach, pewnego dnia nie zbudzą się z koszmaru i nie przekonają się, że
jest rzeczywistością.
Część
pierwsza
Rozdział 1
Na
zielonym dywanie salonu z mojego dzieciństwa leży zegarek. Wskazówki zamarły w
bezruchu na 9.10, zamarły, gdy to się wydarzyło. Będzie tylko przeszłość,
nadejście przyszłości jest niepewne, czas utknął w teraźniejszości. Poranek – 9.10.
Tylko tyle potrafię pojąć. Wskazówki są okrutne. Powoli rozmazują się na tarczy
zegarka.
Podnoszę
wzrok na okno. Wszystko wygląda obco, jak we śnie. Na ulicy ryczy kilka
motocykli. Kierowcy mają na sobie zielonoszare mundury, słyszę głosy. Najpierw
kilka, potem wiele, wykrzykują coś niemożliwego i nierealnego. „Heil Hitler!
Heil Hitler!”. A zegarek mówi 9.10. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że rozsunęła
się niewidzialna kurtyna, a ja wkroczyłam na niewidzialną scenę, żeby odegrać
rolę w trwającej sześć lat tragedii.
Był
3 września 1939 roku, niedzielny poranek. Spędziliśmy bezsenną noc w wilgotnej,
zimnej piwnicy naszego domu, na zewnątrz spadały pociski i bomby. W pewnym
momencie, jeszcze wieczorem, gdy tata, mama i mój brat Artur, wtedy
dziewiętnastoletni, kulili się w osłupiającej ciszy, z zewnątrz, z ogrodu,
dobiegło miauczenie mojej kotki Schmutzi i Artur wyszedł, aby ją wpuścić.
Wrócił z dziurą po kuli w spodniach.
– Kula?
– Ktoś
strzela z dachów, Niemcy idą!
Potem,
w szarzyźnie wczesnego ranka, usłyszeliśmy głośne pomruki wrogich czołgów. Nasi
żołnierze wycofywali się znad granicy na Kraków, gdzie chcieli stawić opór.
Mieli wymizerowane, wymęczone i nieogolone twarze, w ich oczach widniały panika
i klęska. Starli się z wrogiem, spróbowali i przegrali. Wszystko działo się tak
szybko. Dwa dni wcześniej, w piątek rano, 1 września, brzęczenie mas
niemieckich samolotów wypędziło wszystkich mieszkańców naszego miasteczka na
ulice. Radio huczało wieściami, że Niemcy przekroczyli naszą granicę pod
Cieszynem i że toczymy wojnę! W pośpiechu wznieśliśmy blokady drogowe. Ludzi
ogarnęła histeria i wielu opuściło miasto jeszcze tego samego dnia.
Nigdy
nie uważałam Bielska, mojego rodzinnego miasta, za straszne. Zawsze było takie
bezpieczne i stateczne. Przycupnięte u stóp Beskidów – wydawało się, że wysokie
szczyty chronią spokojne, lśniące światłami miasteczko przed intruzami. Bielsko
było urocze i nie bez powodu nazywano je „Małym Wiedniem”. Przed 1919 rokiemleżało
w granicach Austro-Węgier i nadal utrzymywał się w nim posmak tamtej epoki.
Niemal wszyscy mieszkańcy posługiwali się dwoma językami, w sklepach rozmawiano
po polsku i niemiecku. W samym środku miasta, pośród pieczołowicie
wypielęgnowanych kwietników, stał niewielki, aleznakomity teatr, a zaraz obok
Schloss, czyli zamek Sułkowskich, szlachty blisko związanej z Habsburgami.
Odkąd
pamiętałam, nic nie zakłócało spokoju Bielska. Dopiero teraz, gdy ujrzałam
ludzi uciekających z miasta, zrozumiałam, jak blisko, jak niebezpiecznie blisko
byliśmy czechosłowackiej granicy. Od Cieszyna dzieliło nas nieco ponadtrzydzieści
kilometrów.
Oczywiście,
o wojnie mówiło się od wielu tygodni, lecz moją rodzinę od połowy sierpnia
zajmowała choroba taty. Od początku czerwca do połowy sierpnia byłyśmy z mamą w
Krynicy, kurorcie górskim. Tata i Artur nie mogli nam towarzyszyć, a my wróciłyśmy
po telegramie od taty, że ze względu na powagę sytuacji międzynarodowej lepiej
wracać do domu. Tata czekał na nas dworcu, wstrząsnęło mną to, jak źle
wyglądał. Doskwierało mu prawe ramię i zaniepokojona mama wezwała lekarza. Ten
uznał, że tata przeszedł łagodny atak serca i kazał mu się natychmiast położyć do
łóżka.
Nazajutrz
wezwaliśmy do taty dwóch specjalistów. Tego samego dnia otrzymaliśmy depeszę od
Leo, mieszkającego w Turcji brata mamy. Brzmiała tak: „Wybiła ostatnia godzina
Polski. Niebezpiecznie dla Żydów. Wasze wizy czekają w ambasadzie w Warszawie.
Namawiam, żebyście przyjechali bezzwłocznie”.
Mama
włożyła depeszę do kieszeni fartucha i orzekła:
– Tata
jest chory, to nasza główna troska.
Mieliśmy
za wszelką cenę oszczędzać tacie nerwów i niepokojów, ostrzegaliśmy wszystkich
gości, żeby nawet nie wspominali przy nim o możliwości wybuchu wojny. Mama nie
zdawała sobie sprawy, jakiego losu moglibyśmy uniknąć, gdyby nie taiła przed
tatą prawdy. A jednak 1 września, w piątek rano, gdy na niebie zaryczały
niemieckie samoloty, chorujący od dwóch tygodni tata stanął twarzą w twarz z
rzeczywistością. To był dzień pełen napięcia. W większości spędziłam go w
sypialni rodziców, instynktownie trzymając się jak najbliżej taty.
Pod
koniec tego pierwszego dnia nikt nawet nie tknął kolacji, nikt nie miał ochoty
iść spać. Mama usiadła na krześle obok łóżka taty, a my z Arturem wyglądaliśmy
przez okno. Konie i wozy wyładowane uciekinierami nadal przetaczały się na
wschód. Gdzieniegdzie w wieczorne niebo wystrzeliwała flara, jak krew
strzykająca z rany, i nagle cała dolina była skąpana w groteskowej czerwieni.
Patrzyłam na rodziców. Tata wyglądał dziwnie, niemal bez życia. Żółte kwiaty na
czarnej podomce mamy zdawały się płonąć. Na zewnątrz szczyty górskie rozbłysły
na chwilę, a potem rozbrzmiały ogłuszającym hukiem, przez który szyby w oknach
zagrzechotały jak zęby kościotrupa. Wszystko płonęło. Ponownie spojrzałam na
mamę. Miękkie, pofalowane, ciemnogranatowe włosy przykleiły się jej do twarzy.
Jej wielkie, ciemne oczy wyglądały na tle bladej skóry jak sadzawki bez dna. Ruchliwe
usta były zastygłe i obce. Na naszych twarzach odbijał się czerwony blask. Jej
wyglądała przez to nieznajomo. Oto mama, płonąca dziwnym ogniem zniszczenia, a
na ulicy konie i wozy, furmanki i rowery sunęły w nieznane. Pewien mężczyzna
niósł na plecach kozę, zapewne swoje jedyne mienie. Na rogu kilka kobiet tuliło
do piersi niemowlęta, a obok jakaś stara chłopka robiła znak krzyża. Wydawało
się, że w tym osobliwym, czerwonym świetle świat dobiegł końca. A potem
niespodziewanie tata odezwał się do mnie:
– Idź,
obdzwoń rodzinę, zobacz, co robią.
Zeszłam
po schodach. Usiadłam przy aparacie z długą listą numerów w ręce. Zaczęłam od
góry i systematycznie wykręcałam jeden po drugim, ale nikt nie odbierał.
Telefony dzwoniły i dzwoniły. Wyobraziłam sobie, że w domach, które tak dobrze
znałam, z każdym dzwonkiem jakiś znajomy przedmiot albo mebel przewraca się na
podłogę.
Spanikowałam.
Miałam wrażenie, że zostaliśmy sami w świecie umarłych. Wróciłam na górę.
Rodzice i Artur najwyraźniej o czymś rozmawiali. Nagle przerwali.
– Nikt
nie odbiera, prawda? – zapytał tata. Nie mogłam mówić. Skinęłam
głową. Nie było sensu dłużej udawać. Tata pokazał, żebym usiadła na jego łóżku.
Objął mnie lewym ramieniem.
– Dzieci – powiedział – liczyłem,
że nigdy nie będę musiał o tym mówić, ale nadszedł czas, w którym muszę.
Pamiętam, jakby to było wczoraj, krzyki rannych i blade oblicza ofiar zeszłej
wojny. Nie sądziłem, że światponownie do tego dopuści. Wierzyłyście, że zawsze
znajdę właściwe rozwiązanie na wszystko. A jednak was zawiodłem. Uważam, że
powinnyście jechać. Mama właśnie mi powiedziała, że państwo Ebersohnowie
pytali, czy nie zabrać was ze sobą, szukać schronienia w głębi Polski. Teraz,
gdy najbardziej potrzebujecie mojej siły, jestem chory. Chcę, żebyście
pojechały. Rozkazuję wam jechać! – Jego głos przybrał władczy ton,
jakiego nigdy wcześniej nie słyszałam. Zauważyłam, jak Artur, na dźwięk
nazwiska jego sympatii, podnosi oszołomiony wzrok. Był podobny do mamy, jeszcze
bardziej niż zwykle, a jednak gdy wstał – wysoki, prosty, zdeterminowany –
z jakiegoś powodu przypominał mi tatę.
– Nie!
Zostaniemy razem – odparł niemal bez wahania.
Rodzice
spojrzeli po sobie. Wydawało mi się, że ujrzałam w ich oczach ulgę i dumę.
– Miałem
nadzieję, że tak powiesz – rzekł tata łamiącym się
głosem – nie ze względu na mnie, ale dlatego, że nie chcę wypędzać
dzieci ku nieznanemu. Wierzę, że Bóg pozwoli nam zostać razem, pod własnym
dachem.
Wycieńczony
opadł na poduszki. Był to dla niego zbyt wielki wysiłek, pokój zawisł w bezruchu
i ciszy. To dziwne, lecz wszystkie hałasy na zewnątrz również ucichły, a my
zauważyliśmy, że niebo nie jest już czerwone.
Gdy
obudziłam się nazajutrz, wszystko było spokojne, jak zwykle. Mój pokój
oświetlało jasne słońce. Jesienne kwiaty w naszym ogrodzie znajdowały się w
pełnym rozkwicie. Drzewa uginały się pod ciężarem owoców. W moim pokoju
wszystko było po staremu i co więcej, nawet tata wstał z łóżka. Trzymał rękę na
temblaku, ale wstał, i było to tak cudowne, że nabrałam pewności, że cały
poprzedni wieczór to tylko koszmar. Nie, nie do końca, bo w twarzach rodziców
odczytałam coś, czego wczoraj w nich nie było.
Gdy
spotkaliśmy się na dole przy śniadaniu, wszyscy zdawali się weseli. Tata
żartował. Mama włączyła się w pozornie beztroskie przekomarzania. Nasza służąca
odeszła, aby być z krewnymi. Tata zapytał żartobliwie, czy nie chciałabym jej
pracy. Nikt nie wspominał o wojnie. Poszłam włączyć radio. Rozległo się głośne
trzaśnięcie, ale poza tym milczało. Sprawdziłam telefon, sprawdziłam światła,
ale prądu nigdzie nie było. W pewnym sensie to dobrze. Nie mieliśmy kontaktu ze
światem zewnętrznym. To była cudowna, spokojna sobota. Lecz wieczór przyniósł
furię, która zakończyła nasz ostatni spokojny dzień. Z dachów zaczęły padać
sporadyczne strzały, próbowano opóźniać nieprzyjaciela, gdy nasza armia cofała
się na Kraków. Szukaliśmy schronienia w piwnicy i przesiedzieliśmy w niej całą
noc. Nad ranem strzały całkiem ucichły, z ulic zniknęły pojazdy polskich wojsk.
Wyszliśmy do salonu na filiżankę herbaty. Usiadłam na kanapie niedaleko okna i
widziałam na zewnątrz ludzi w ewidentnie wesołych, radosnych nastrojach. Rozmawiali
i śmiali się, trzymali kwiat, wszędzie pstrykały aparaty fotograficzne.
– Mamo,
popatrz – zawołał Artur. – Myślisz, że…? – Przerwał
w pół zdania, nie ośmielił się wyrzec na głos nieprawdopodobnego.
– Nie – odparła
mama i wtedy Artur wyjął z kieszeni zegarek. W spokój naszego domu wdarł się
ryk motocyklu, zegarek upadł na podłogę. Była 9.10.
Wyjrzałam
ponownie. Na domu naprzeciwko powiewała swastyka. Mój Boże! Chyba byli
przygotowani. Wszyscy oprócz nas wiedzieli.
Po
drugiej stronie ulicy zaparkowała ciężarówka wypełniona niemieckimi
żołnierzami. Nasi sąsiedzi częstowali ich winem i ciastami, i wołali upojeni
radością: „Heil Hitler! Niech nam żyje Führer! Dziękujemy wam za wyzwolenie!”.
Nie
rozumiałam. Nie potrafiłam pojąć, co się działo. Co ci ludzie wyrabiali?
Przecież znałam ich całe życie. Zdradzili nas.
Poranna
herbata wystygła na stole. Mama i tata wbili spojrzenia w ziemię. Ich twarze
straciły wyraz. Tata wyglądał staro, jakby poszarzał. Ogromnie się zmienił.
Poczułam,
że coś się pali. Rozgrzana bryłka węgla wypadła z wielkiego, zielonego pieca
kaflowego na dywan. Pamiętałam, że rok czy dwa wcześniej stało się coś
podobnego i mama była bardzo niezadowolona. Obróciła wtedy dywan, żeby
przypalone miejsce znalazło się pod kanapą. Chciałam krzyknąć i ostrzec
rodziców, ale gdy zauważyłam, jak wpatrują się w ten węgielek, głos uwiązł mi w
gardle. Widzieli, że dywan się tli, ale jakby ich to nie obchodziło. Tata w
końcu wstał i niedbale butem przesunął bryłkę z powrotem do paleniska. Nikt się
nie odezwał.
Wyjrzałam
przez okno i zobaczyłam Trude, dziewczynkę, którą znałam od małego. Mieszkała z
babcią w dwupokojowym mieszkaniu w naszej piwnicy; nie płaciły czynszu, a w
zamian prały. Teraz patrzyłam, jak wynosi kwiaty z naszego ogrodu, białe róże,
z których byliśmy bardzo dumni, bo zakwitły poza sezonem. Wręczyła je
żołnierzowi, łamiąc sobie język obcym jej niemieckim: „Heil Hitler!”. Żołnierz
wyciągnął po nie ręce, ale ktoś zaproponował mu sznapsa. Wybrał kieliszek i
kwiaty spadły na zakurzoną drogę, gdzie stratowały je żołnierskie buciory.
Zaczęłam szlochać, płakać, w jednym wybuchu dałam upust wszystkim emocjom i
lękom. Artur przyskoczył do mnie i zasłonił mi usta dłonią.
– Oszalałaś?
Chcesz nas wydać?
Ale
ja go nie słyszałam. Łzy przynosiły ulgę. W końcu mnie spoliczkował.
– Pomyśl
o życiu taty. Jak usłyszą twój płacz…
Nie
potrafiłam przestać. Ściągnął mnie z kanapy, pociągnął przez dywan i dalej na
górę, mama zasłaniała mi usta. Położyli mnie do łózka, gdzie płakałam w
poduszkę, aż w końcu opadłam z sił i zasnęłam.
Wczesnym
popołudniem pijany, rozradowany motłoch nadal świętował „wyzwolenie” i
skandował ochryple „Heil Hitler!” Rodzice się uśmiechali. Ich uśmiechy
sprawiały mi większy ból niż mój płacz i łzy. Wtedy nauczyłam się, że nie mogę
płakać zawsze, gdy mam na to ochotę. Zrozumiałam, że staliśmy się wyrzutkami,
obcymi we własnym domu, że znaleźliśmy się na łasce ludzi, którzy dotąd byli
naszymi przyjaciółmi. Choć miałam tylko piętnaście lat, nabrałam silnego
przeświadczenia, bardziej przeczucia niż faktycznej świadomości, że nasze życia
już do nas nie należą, że znalazły się w rękach śmiertelnego wroga.
Mama,
nawet tej pamiętnej niedzieli, próbowała utrzymać normalny rytm naszego życia.
Przygotowała kolację i jak zawsze zasiedliśmy do stołu, ale nikt nie był w
stanie jeść, a gdy odnieśliśmy talerze, siedzieliśmy w milczeniu. Artur
przyniósł książki o wojnie 1914 roku i szukał informacji o jej przebiegu, ale
tata powiedział:
– To
inna wojna. Ta na pewno nie będzie trwać cztery lata. Cztery tygodnie, najwyżej
cztery miesiące.
Wczesnym
wieczorem, gdy wrzaski pijanej tłuszczy ucichły, rozległo się pukanie do drzwi
i szept: „Pani Weissmann”. Przyszła nasza sąsiadka, pani Bergmann, matka mojej
przyjaciółki Escii. Cała blada i roztrzęsiona przekazała nam wieści, że
popołudniu wyłapano na ulicach kilku Żydów, zamknięto ich w świątyni, a
świątynię podpalono.
– Mężczyźni
niech lepiej się nie pokazują – wyszeptała.
Tata
i Artur spojrzeli po sobie. Mama otworzyła szeroko oczy i zacisnęła usta. Lecz
pani Bergmann powiedziała nam też, że rano Anglia i Francja wypowiedziały
Niemcom wojnę. Posiedziała u nas tylko kilka minut. Gdy wstała, aby wyjść, mama
odprowadziła ją do drzwi, a ja poszłam za nimi. Zanim otworzyły, obie chwilę
nasłuchiwały, w końcu pani Bergmann przekręciła gałkę, rozejrzała po ulicy i
wyślizgnęła się przez wąską szparę.
Siedzieliśmy
w ciszy jeszcze jakiś czas, nikt nie chciał iść do łóżka. Pierwszy raz w życiu
widziałam mamę wieczorem bez robótek ręcznych w dłoniach. Po prostu siedziała i
patrzyła w ogień. Po chwili wstała, na zewnątrz spokojna i majestatyczna, i
rzekła:
– Idźcie
do łóżek, dzieci. Wszyscy potrzebujemy wypoczynku i siły.
Jej
słowa zwieńczyły pierwszy dzień pod niemiecką władzą.
Następnego
ranka siedziałam z mamą w kuchni, gdy przyszła jedna z sąsiadek, pani Rösche, z
drugą kobietą, i zapytała o naszą flagę Polski.
– Flagę? – zaciekawiła
się mama. – A po co?
– Żeby
zrobić z niej niemiecką. To bardzo proste. Czerwony pas zostawia się jak jest,
w białym wycina koło i naszywa na nie czarną swastykę.
Mama
pobladła. Z początku szukała flagi w miejscach, w których na pewno jej nie było.
Jednak wiedziała, że będzie musiała oddać ją prędzej czy później, więc w końcu
ją przyniosła. Pani Rösche zapytała, czy mama ma czarną wstążkę. Odparła, że
nie. Ta druga sąsiadka wyjęła kawałek. Powiedziała, że to bardzo porządna
wstążka – że wytrzyma długie lata!
Obie
sąsiadki spędziły cały ranek na szyciu nazistowskiej flagi na nasz budynek. Do
dziś nie wiem, po co to robiły. Może myślały, że jeśli jej nie wywiesimy, to
ściągniemy na siebie kłopoty.
Kiedy
skończyły, zapytały:
– A
gdzie Artur? Jest wysoki i silny. Mógłby ją powiesić.
Mama
kazała mi go zawołać. Znalazłam go w jego pokoju, leżał osowiały, w apatii. Gdy
powiedziałam, czego od niego chcą, krzyknął:
– Wszyscy
postradaliście rozumy? Nigdy! Nigdy! Nie zrobię tego. Powiedz im, że mnie nie
ma, powiedz, że umarłem, powiedz cokolwiek!
Więc pani Rösche i ta
druga kobieta z wysiłkiem zamocowały flagę w niewielkim otworze w dachu. Całymi
dniami nie potrafiłam się zmusić, aby wyjrzeć przez okno, a gdy w końcu to
zrobiłam, ujrzałam krwistoczerwony symbol ogarniającej nas tragedii.
Komentarze
Prześlij komentarz