HETTY
ROZDZIAŁ 1
Coś. Daleko między światłem a cieniem.
Porusza się pośród drzew, gdzie gęstnieją zarośla. Z dachu można dostrzec, jak
zamiata wokół siebie ogonem, przemieszczając się w kierunku oceanu.
Sądząc po rozmiarze,
to musi być kojot. Jeden z tych większych, ze sterczącymi łopatkami oraz ostrymi
zębami – mogłabym chwycić każdy z nich w dłoń niczym nóż. Wiem, bo raz
znalazłam taki wystający częściowo z ogrodzenia. Zabrałam go ze sobą i
schowałam pod łóżkiem.
Kolejny trzask w
krzakach, a potem znów cisza. Po drugiej stronie tarasu Byatt opuszcza broń i
opiera ją o balustradę. Teren czysty.
Ja
swoją na wszelki wypadek trzymam uniesioną z celownikiem przy lewym oku. Prawe
jest martwe od czasu, aż paroksyzm[1]
pogrążył je w ciemności. Powieka stopiła się i zrosła, zamykając oko na amen. Pojawiło
się też uczucie, jakby pod spodem coś rosło.
Tak to u nas
wygląda, wszystkie takie jesteśmy. Chore albo, jak kto woli, niezwykłe z
niewiadomej przyczyny. Coś rozrywa nas od środka. Części ciała odpadają i zanikają.
To nas hartuje. Przyzwyczajamy się i jakoś sobie z tym radzimy.
Przez celownik widzę, jak
południowe słońce wybiela świat, a także las, który ciągnie się po kraniec
wyspy, gdzie w dole huczy ocean. Bujne sosny się stroszą, wyrastając ponad
budynek. Tu i tam zdarzają się puste przestrzenie, ponieważ dęby i brzozy
zgubiły liście, ale w większości sklepienie jest ciasno utkane sztywnymi od
mrozu igłami. Ponad nimi znajduje się jedynie antena radiowa, teraz bezużyteczna,
gdy nie ma sygnału.
W górze drogi ktoś
krzyczy, po czym spod osłony drzew wyłania się powracająca do domu Brygada
Łodziowa. Tylko tym paru osobom wolno uczestniczyć w wyprawie przez całą wyspę.
Kierują się do przystani, do której zazwyczaj przypływały i odpływały promy, a
gdzie teraz marynarka dostarcza jedzenie oraz ubrania. Reszta z nas zostaje za
ogrodzeniem, modląc się, aby wszyscy bezpiecznie dotarli z powrotem.
Najwyższa, panna Welch, przystaje
przy bramie i zaczyna mocować się z zamkiem. W końcu go otwiera, a następnie Brygada
Łodziowa, z zaczerwienionymi od mrozu policzkami, chwiejnym krokiem wchodzi na
teren szkoły. Wróciły wszystkie trzy osoby, a każda z nich ugina się pod
ciężarem zgrzewek, mięsa czy kostek cukru. Welch się odwraca, by zamknąć za
sobą furtkę. Ma zaledwie pięć lat więcej niż najstarsza z uczennic i jest
najmłodszą z nauczycielek. Przedtem mieszkała z nami w jednej sali. Zawsze
udawała, że nie widzi, kiedy któraś nie przestrzegała godziny policyjnej. Teraz
każdego ranka nas liczy, żeby się upewnić, iż żadna nie zginęła przez noc.
Macha, dając znać, że
wszystko w porządku, wtedy Byatt jej odmachuje. Ochrona bramy należy do mnie,
ona pilnuje drogi. Czasami się zamieniamy, niestety moje oko nie radzi sobie zbyt
dobrze na większe odległości, dlatego nigdy nie trwa to długo. Pomimo tego
wciąż jestem lepszym strzelcem od połowy dziewczyn zdolnych zająć moje miejsce.
Ostatnia z przybyłych osób wchodzi na ganek, a potem znika z zasięgu wzroku.
Tak kończy się nasza warta. Rozładowujemy strzelby. Wtykamy naboje do pudełka
dla kolejnej zmiany. Po jednym wsuwamy sobie do kieszeni – na wszelki wypadek.
Dach jest zwieńczony
płaskim tarasem, opadającym od trzeciego do drugiego piętra. Ześlizgujemy się z
jego krawędzi i przez otwarte okno wskakujemy do środka. Dawniej, gdy nosiłyśmy
spódnice oraz skarpetki, było to trudniejsze, jednak wewnętrzny głos wciąż nam podpowiadał,
żeby trzymać złączone razem kolana. Stare dzieje. Teraz, kiedy zakładamy
poszarpane dżinsy, nie musimy się tym przejmować.
Byatt wdrapuje się za mną,
zostawiając na parapecie kilka nowych rys. Odrzuca włosy za plecy. Są proste,
tak samo jak moje, w kolorze jasnego, żywego brązu. I czyste. Nawet jeśli
brakuje chleba, szamponu zawsze mamy pod dostatkiem.
– Co
widziałaś? – pyta.
– Nic. – Wzruszam
ramionami.
Śniadanie było dość
skromne, stąd teraz czuję, jak moje kończyny drżą z głodu. Wiem, że Byatt odczuwa
to samo, więc po lunch zbiegamy po schodach na parter, do głównego holu z
wielkim, strzelistym sufitem. Stoją tam pokiereszowane, powykrzywiane stoły,
kominek oraz kanapy z wysokimi oparciami, z których kiedyś wyrwałyśmy
wypełnienie, a później je spaliłyśmy, by się ogrzać. No i jesteśmy my, w
komplecie, głośne i pełne życia.
***
Gdy to się zaczęło, było nas około stu dziewczyn i
dwudziestu nauczycielek. Razem zajmowałyśmy oba skrzydła starego budynku.
Obecnie wystarczy nam tylko jedno.
Łodziowe wchodzą przez
drzwi frontowe, po czym pozwalają torbom opaść na podłogę. Zaczyna się walka o
jedzenie. Przeważnie wysyłają nam puszki, ale czasami dostajemy też paczki z
suszonym mięsem. Rzadko zdarza się coś świeżego i nigdy nie starcza dla wszystkich.
Posiłki wyglądają w ten sposób, że Welch idzie do kuchni, otwiera spiżarnię, a
następnie rozdziela najmniejsze racje żywnościowe, jakie kiedykolwiek widziano.
Natomiast dzisiaj jest dzień dostawy, Brygada Łodziowa przyniosła nowe
zaopatrzenie, z kolei to oznacza, że Welch z dyrektorką szkoły nie zechcą
brudzić sobie rąk. Pozwolą każdej z nas zawalczyć o jedną rzecz.
Tymczasem Byatt i ja nie
musimy tego robić. Reese stoi przy drzwiach, zatem łapie dla nas torbę, a potem
odstawia ją na bok. Gdyby zrobił to ktoś inny, ludzie by się sprzeciwili, ale że to Reese – z lewą
ręką pokrytą ostrymi łuskami – nikt nie protestuje.
Dziewczyna była jedną z
ostatnich, które zachorowały. Myślałam, że może ją to ominie, że jest
bezpieczna, lecz wówczas się zaczęło. Łuski, każda jakby z elastycznego srebra,
wychodząca przez skórę tak, jak gdyby wydostawała się z jej wnętrza. To samo
przydarzyło się koleżance z naszego roku. Rozrosły się po całym ciele,
wyziębiając krew, przez co pewnego ranka po prostu się nie obudziła. Właśnie
dlatego sądziłyśmy, że Reese podzieli jej los. Przeniesiono ją na piętro, aby
tam czekała na śmierć. Tak się jednak nie stało. Jednego dnia trafiła do
ambulatorium, a kolejnego była już z powrotem. Jej lewa ręka jest co prawda
czymś dzikim, ale wciąż należy do niej.
Reese rozrywa torbę i
pozwala mi oraz Byatt sięgnąć do środka. Ściska mnie w żołądku, a ślina zbiera
się na języku. Cokolwiek, wezmę cokolwiek. Niestety źle trafiłyśmy. Mydło.
Zapałki. Pudełko długopisów. Karton pocisków. I nagle, na samym dnie,
pomarańcza – prawdziwa, żywa pomarańcza, która ledwie zaczęła gnić na
skórce!
Coś nas chwyta. Srebrna dłoń
Reese ląduje na moim kołnierzyku. Czuję pod łuskami bijące od niej gorąco, ale przewracam
ją na ziemię i celuję kolanem w bok jej twarzy. Zaciskam zęby, owijając ramię
wokół szyi Byatt. Jedna z dziewczyn kopie. Nie wiem która. Dostaję w tył głowy
i z trzaskiem uderzam nosem o krawędź schodka. Robi mi się biało przed oczami. Dookoła
nas inni krzyczą, obstawiając zakłady.
Któraś trzyma mnie za
włosy, ciągnąc to w górę, to w dół. Okręcam się. Gryzę tam, gdzie ścięgna
naciskają na skórę, wtedy dziewczyna reaguje wrzaskiem. Mój uchwyt słabnie, jej
również, więc w końcu się od siebie odrywamy.
Ścieram krew z oka. Reese
leży w połowie schodów z pomarańczą w dłoni. Wygrała.
Komentarze
Prześlij komentarz